Forum Historii Nysy Strona Główna Forum Historii Nysy
Serwis społecznościowy poświęcony historii miasta Nysa

FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy  StatystykiStatystyki
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj

Poprzedni temat «» Następny temat
Wysiedlenie ludności niemieckiej z Przełęku w 1945 r.
Autor Wiadomość
ralf 
Administrator


Dołączył: 07 Lis 2017
Posty: 3414
Skąd: Kraków
Wysłany: 2025-07-28, 09:17   Wysiedlenie ludności niemieckiej z Przełęku w 1945 r.

Zamieszczam przetłumaczony z języka niemieckiego fragment dziennika z 1945 r., którego autorem jest ostatni niemiecki wójt gminy Przełęk (Preiland) o nazwisku Heinrich Scheidler. Wpisy datowane są na okres od dnia 17 marca do 9 czerwca 1945 r., czyli od dnia zarządzenia ewakuacji wsi Przełęk, do dotarcia rodziny Scheidlerów do miasta Ratyzbona w Bawarii. Z uwagi na tematykę Forum, a także obszerność samego dziennika, wstawiam tylko wpisy z okresu od 17 do 29 marca 1945 r. Nazwy miejscowości wymienione w poniższym tłumaczeniu są podane najpierw zgodnie z nazwą obecną (polską lub czeską), a zaraz potem, w nawiasie, zgodnie z ich przedwojenną nazwą niemiecką. Dziennik Heinricha Scheidlera został opublikowany w 1999 r. przez Karla Müllera z Delmenhorst (ur. 1938 w Jarnołtowie). Obecnie zdigitalizowana forma dziennika (PDF) znajduje się na stronie pod linkiem: KLIK. Dom, w którym przed 1945 r. mieszkał w Przełęku wójt Heinrich Scheidler ze swoją rodziną stoi nadal i nosi dziś nr 39.

    Straszne dni 1945 roku.

    Styczeń dobiegał końca. Opiekun duchowy, pastor Schinke z Białej Nyskiej (Bielau), zakończył poświęcenie mieszkań w Przełęku (Preiland), gdy zaczęły docierać do nas coraz gorsze wieści o ataku Rosjan na granice naszej ojczyzny. Otrzymaliśmy już wielokrotne zarządzenia od Stowarzyszenia Caritas i Urzędu Powiatowego w Nysie, wzywające wszystkich starszych ludzi, kobiety z dziećmi i wszystkich zawodowo niepracujących, do opuszczenia swojej ojczyzny i udania się w kierunku Czechosłowacji do Austrii specjalnymi pociągami przeznaczonymi do tego celu. Członek rady gminnej Josef Langer i ja chodziliśmy od domu do domu i wielokrotnie namawialiśmy ludzi, aby opuścili swoje domy na tych korzystnych warunkach. Jednak z tej oferty skorzystało niewielu. Nikt nie chciał opuszczać swojej małej ojczyzny. Tymczasem sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna. W Brzegu (Brieg) toczyły się ciężkie walki, a Rosjanie przekroczyli już Odrę w Grodkowie (Grottkau), choć wszyscy wierzyliśmy, że Odra ich zatrzyma. Teraz wysłano 20. Dywizję Pancerną, która do tego momentu zawsze odnosiła sukcesy i Rosjanie musieli wycofać się o kilka kilometrów. Niestety, z powodu braku paliwa dywizję także trzeba było wycofać. Kwatera główna dywizji mieściła się w fabryce dywanów w naszej wsi – Przełęku.

    Po kilku tygodniach odpoczynku, w lutym rozpoczął się napływ uchodźców z Górnego Śląska. Przemaszerowali przez naszą wioskę tysiącami, wozami, rowerami i pieszo. Pierwsi ludzie przybyli z powiatu grodkowskiego i szukali u nas zakwaterowania. Ponieważ zajęcia w szkole zostały zawieszone, udostępniłem im zarówno sale lekcyjne, jak i salę w gospodzie. Nauczycielka pani Teichmann, właścicielka gospody pani Poflak i kilka młodych dziewcząt zgłosiło się na ochotnika i z poświęceniem przygotowywały zebrane ziemniaki, chleb i mięso, które kupowałem dla uchodźców dzień po dniu. Na początku marca grzmoty armatnie były coraz bliższe. Przez wiele dni, dniem i nocą, grzmoty rozbrzmiewały tak głośno, że trzęsły się okna i drzwi. W tym czasie do naszej wioski przybyło 400 rosyjskich jeńców i 124-osobowy oddział straży, którzy chcieli znaleźć zakwaterowanie, najlepiej w jednym miejscu. Ponieważ zakwaterowaliśmy już 200 żołnierzy z końmi i wozami oraz wielu uchodźców, mogłem im udostępnić jedynie stodołę Franza Kirschnera (dom nr 18) oraz zaplecze kuchenne w młynie. W międzyczasie trzeba było kontynuować sprawy gminne. Telefon dzwonił w nocy wielokrotnie, dzwoniono do wszystkich rekrutów i żołnierzy Volkssturmu. Ponieważ nie było nikogo pod ręką, musiałem sam pójść i wyrwać tych ludzi ze snu, gdyż następnego dnia musieli stawić się w mieście powiatowym. Konie również były przywoływane w podobny sposób. To było ciągłe przychodzenie i wychodzenie, dzień i noc.

    Na początku marca sytuacja stawała się coraz groźniejsza, wojska rosyjskie ostrzeliwały już nasze miasto powiatowe Nysę, które znajdowało się 7 km od naszej wsi. Pierwsze przerażające wieści docierały również z okolicznych wsi. Dlatego też 12 marca wspólnie z radnymi gminy, nauczycielem Winge i Josefem Langerem (dom nr 68), poinformowałem wszystkich właścicieli zaprzęgów konnych i krowich we wsi, które rodziny każdy z nich będzie musiał zabrać ze sobą w przypadku ewakuacji wioski. Ponieważ nasza wieś składała się tylko w jednej trzeciej z rolników i w dwóch trzecich z urzędników, pracowników i robotników, podział nie był łatwym zadaniem. Naszą decyzję podałem do publicznej wiadomości. Wszystko na tamten czas, poza paroma wyjątkami, funkcjonowało jak należy. Ja sam zabrałem pięć rodzin na dwóch wozach z trzema końmi. Oprócz mojej rodziny była tam rodzina uchodźców z Żywocic (Oderwiese) koło Krapkowic (Krappitz) o nazwisku Fritzek, która mieszkała u nas od dwóch miesięcy. Był tam również mój kuzyn, krawiec Scheidler z rodziną, pani Hertha Hoffmann z fabryki dywanów, jej matka i siostra oraz pani Fritz Hoffmann.

    W połowie marca, przy pięknej pogodzie, wciąż rozrzucaliśmy po polach nawóz, podczas gdy niemieckie i rosyjskie samoloty krążyły nad nami i strzelały do siebie nawzajem. Siedem kilometrów dalej, nasze miasto powiatowe Nysa płonęło już w każdym zakątku. W tym chaosie rolnicy kontynuowali swoją pracę w polu, nie zdając sobie sprawy, że to wszystko jest bezcelowe.

    Dnia 14 marca nadszedł rozkaz wybudowania zapory przeciwpancernej w naszej wiosce, niedaleko Josefa Klose (dom nr 45). Przez pierwsze dwa dni pomagał nam Wehrmacht, ale potem społeczność musiała radzić sobie sama. Drewno sprowadzano ze wzgórz koło Polskiego Świętowa (AltWette), następnie wykopywano ziemię i przywożono kamienie.

    No i nadszedł 17 marca.
    Była godzina 21:30, gdy telefon ponownie zadzwonił. Tym razem był to telefon z biura powiatowego z rozkazem ewakuacji naszej wsi do godziny 3:00 nad ranem. Nie było czasu na długie zastanawianie się. Natychmiast powiadomiłem straż pożarną i poinformowałem wszystkich, że ewakuujemy wioskę między północą a godziną pierwszą w nocy. Z racji, że tej nocy wiele osób musiało się ewakuować ze swoich wiosek, chciałem uniknąć zmieszania się z tłumem. Ponieważ otrzymałem rozkaz pozostania we wsi, powierzyłem dowodzenie kolumną uchodźców przez Gierałcice (Giersdorf) w kierunku Jesionika (Freiwaldau) w Kraju Sudeckim miejscowemu przywódcy chłopskiemu Maxowi Putze (dom nr 16). Chociaż większość ludzi była przygotowana na ewentualną ewakuację, nikt nie wierzył, że do niej dojdzie i oburzenie podczas ewakuacji było wielkie. Z uwagi na to, że każdy liczył na szybki powrót i że nie wszystko, co było cenne lub szczególnie drogie sercu, można było zabrać ze sobą, wiele rzeczy ukryto, zakopano lub zamurowano.

    Moja rodzina wyjechała z gospodarstwa o 00:30 w nocy, w głębokiej ciemności i ulewnym deszczu. Niebo nad Nysą zabarwiło się na czerwono od płonących zabudowań, a w oddali nieprzerwanie rozbrzmiewał grzmot wystrzałów artyleryjskich. Nigdy w życiu nie zapomnę tej chwili i nigdy nie będę w stanie opisać bólu, jaki odczuwałem w sercu. Tylko ktoś, kto sam doświadczył czegoś podobnego, może to zrozumieć. Godzinę później nasza wieś była już pełna żołnierzy wyposażonych w różnego rodzaju pojazdy, a niemal każdy dom był zajęty.

    18 marca.
    Była niedziela, ale wszystko stało opustoszałe i ponure. Żaden dzwon nie wzywał na nabożeństwo. Wojsko musiało się schować z powodu zagrożenia z powietrza, dlatego wieś wydawała się opuszczona. Wczesnym rankiem karmiłem bydło i świnie, a także doiłem krowy. Było to zajęcie, do którego nie byłem przyzwyczajony, ale trzeba było je wykonać. Później zajęło się tym kilku żołnierzy, którzy robili to z ochotą. Po zjedzeniu czegoś poszedłem do centrum wsi, żeby ją obejrzeć. Spośród cywilów pozostało tylko kilku: rolnik Josef Birnbrich, który działał w Volkssturmie w sąsiedniej wsi i przebywał na urlopie, członek rady gminnej Josef Langer i mistrz młynarski Leonhard Meyer, który pochodził z Rednitzhemhoch koło Norymbergi i dzierżawił młyn przez 10 lat. Zaprowadził swoją rodzinę w bezpieczne miejsce i chciał przetrwać jak najdłużej. Zapytał mnie, co ma zrobić, bo posiada jeszcze 1000 cetnarów (kwintali?) mąki gotowej do użycia i 5000 cetnarów (kwintali?) zboża w silosie, a żaden piekarz nic z tego nie chciał. Obiecałem mu, że zgłoszę tą sprawę do landratury, aby mógł pozbyć się tych zapasów.

    Po południu chciałem zobaczyć, dokąd udali się uchodźcy z naszej okolicy. Myślałem, że są już w Kraju Sudeckim, ale kierownictwo wyprawą najwyraźniej zawiodło, gdyż znalazłem ich w Sławniowicach (Gross Kunzendorf), tuż przy granicy z Krajem Sudeckim. Ostatecznie dotarli do Stará Červená Voda (Alt-Rotwasser) w Kraju Sudeckim, gdzie znaleźli dobre zakwaterowanie.

    Gdy wróciłem, nad Przełękiem krążył samolot. Otworzył luk bombowy i wyrzucił 6 małych bomb. Udało mi się dotrzeć w bezpieczne miejsce przy Konradzie Schwarzu (dom nr 33) akurat w momencie, gdy bomby posypały się na dachy zabudowań wokół mnie. Jedna z bomb trafiła w piekarnię Jakoba i zerwała połowę dachu, zapewne dlatego, że na podwórzu stała nieosłonięta kuchnia polowa.

    Pod wieczór do remizy strażackiej przywieziono ciało kobiety. Podróżowała z mężem z Nysy do Głuchołaz (Ziegenhals), gdy zginęła od wybuchu bomby lotniczej. Jej mąż został poważnie ranny.

    Wycofałem się do swojej kwatery. To było biuro gminne w moim domu. Mieszkałem tam i spałem. W nocy obudziło mnie walenie we wszystkie drzwi. Byli to zbiegli żołnierze estońscy, którzy chcieli znaleźć schronienie, a Niemcy nie chcieli ich wpuścić.

    19 marca.
    Rano chciałem wyciągnąć trochę słomy ze stodoły, żeby nakarmić bydło, ale nie mogłem jej wydostać, bo wszędzie było pełno estońskich żołnierzy. Powiedzieli, że walczyli ramię w ramię z niemiecką dywizją w Opolu (Oppeln) i Korfantowie (Friedland), ale zostali otoczeni przez Rosjan i udało im się wydostać tylko dzięki pospiesznej ucieczce. Ogółem z dywizji estońskiej pozostało zaledwie 800 ludzi, którzy przybyli do naszej wsi.

    W południe pojechałem rowerem sprawdzić, jak daleko jest już konwój ewakuacyjny. W Alt-Rotwasser spotkałem mojego szwagra – rolnika Josefa Christa i zapytałem go, gdzie jest moja rodzina. Powiedział: „Oni są już znacznie dalej”. Spotkałem ich potem w Žulová (Friedeberg), małym miasteczku w Kraju Sudeckim. Tam też dwie rodziny Hoffmannów wyładowały swój dobytek i pojechały dalej pociągiem. Kiedy dowiedziałem się, że konwój ewakuowanych może zatrzymać się w Skorošice (Gurschdorf), wróciłem do domu przez Vidnava (Weidenau). Przed Vidnava natknąłem się na jakiś konwój o długości 4-5 kilometrów. Kilkaset pojazdów ciągniętych przez konie lub krowy. Boże, pomyślałem, gdzie ci wszyscy ludzie się zakwaterują? Byli to ludzie z Nowak (Nowag), Radzikowic (Stephansdorf) i innych wsi.

    Wsie: Kałków (Kalkau), Buków (Baucke), Kwiatków (Blumenthal), Siestrzechowice (Grunau), Morów (Mohrau) i Biała Nyska (Bielau) zostały opuszczone. Kiedy tamtędy przejeżdżałem, wyglądało to strasznie. Od Białej Nyskiej do Przełęku wszystko było spowite przez ciemność. Rosjanie wystrzelili szrapnele, które eksplodowały w powietrzu jak fajerwerki.

    20 marca.
    Dzień minął bez żadnych znaczących incydentów. Parokrotnie sprawdziłem wieś, czy żołnierze dobrze karmią bydło. Wieczorem byłem w domu członka rady gminy Langera, gdy przyszedł do mnie funkcjonariusz policji polowej i powiedział, że chciałby, aby kilku ludzi przepędziło bydło z sąsiednich Hajduk Nyskich (Heidau), ale nie mogłem temu funkcjonariuszowi pomóc. Powiedziałem mu, że w młynie jest jeszcze dużo mąki i zboża, które trzeba bezwzględnie usunąć. Powiedział: „Starosta powiatu jest w Sławniowicach. Teraz tam jadę. Jeśli chcesz, jedź ze mną i zgłoś mu to. Przywiozę cię później”. Pojechałem i poinformowałem starostę powiatu, że w młynie wciąż znajduje się 1000 cetnarów (kwintali?) mąki i 5000 cetnarów (kwintali?) zboża, których trzeba się bezwzględnie pozbyć. Starosta wzruszył ramionami i powiedział: „Panie wójcie, nie mamy paliwa”. Niemniej później Niemcy musieli tą mąkę i ziarno wywieźć, bo kiedy młynarz wrócił do swojego domu, już tego nie było, a Rosjanie jeszcze tam nie dotarli.

    21 marca.
    W sąsiedniej wsi Hajduki Nyskie, całe bydło zostało wypędzone w kierunku Kraju Sudeckiego. Musiało go być bardzo dużo, bo wszędzie na polach można je było zobaczyć. Ponad 10 sztuk przybyło także do naszej wsi. Wkoło wszędzie kręcili się zarówno gospodarze, jak i ludzie bez domu. Żołnierze nie korzystali z wypędzonego bydła, ponieważ mieli wystarczająco dużo świń do ubicia. Według ostatniego spisu bydła, w naszej wiosce było go jeszcze około 500 sztuk. Nasza społeczność była średniej wielkości, a w powiecie Nysa było nieco ponad 100 gmin, co oznacza, że w jednym powiecie pogłowie bydła wynosiło od 40 000 do 50 000 sztuk. Prowincja śląska składała się z 51 powiatów. Jakże duża musiała być wartość strat bydła w całej prowincji.

    22 marca.
    Rano poszedłem do członka rady gminnej Langera i poprosiłem go, aby zastąpił mnie podczas mojej nieobecności, ponieważ chciałem zobaczyć, jakie są postępy konwoju ewakuacyjnego. Tuż przed południem wsiadłem na rower i ruszyłem przez Sławniowice, Žulová, do Skorošice. Tam, po wielu rozmowach w urzędzie gminy, dowiedziałem się, że uchodźcy zatrzymali się w zajeździe. Gdy dotarłem do niego, powiedziano mi, że już rano wyruszyli w kierunku Lipová-lázně (Lindewiese). Ruszyłem więc dalej. Za Žulová spotkałem Josefa Scheidlera (z domu nr 4), który bronował pole, ale on również nie potrafił udzielić mi żadnych informacji w sprawie konwoju. Kiedy przybyłem do Lipová-lázně, gdzie przebywało wielu uchodźców, nadal nie mogłem niczego się dowiedzieć ani w urzędzie gminy, ani nigdzie indziej. Przypadkiem spotkałem rolnika Paula Heuricha (z domu nr 9) i zwrotniczego Karla Wilde'a (z domu nr 70). Gdy zapytałem, gdzie podziali się mieszkańcy Przełęku, obaj wyjaśnili, że większość z nich znajduje się właśnie w tej miejscowości i że nie chcą podróżować dalej, dopóki się ich nie wyrzuci. Moja rodzina i ich zaprzęgi zawsze jechały na czele więc na pewno byli już za Ramzová (Ramsau). Szybko się pożegnałem, bo robiło się już ciemno, i pojechałem dalej w kierunku, który mi wskazano. W końcu spotkałem swoją rodzinę we wsi Ostružná (Spornhau), za Ramzová. Zajęli już tam swoją kwaterę, więc zostałem z nimi.

    23 marca.
    Ostružná jest jedną z najwyżej położonych wsi w Kraju Sudeckim. Dlatego wszystko nadal było tam pokryte lodem i śniegiem, a ścieżki były oblodzone i śliskie. Postanowiłem więc najpierw podkuć konia, a dopiero potem kontynuować podróż przez góry i Branná (Goldenstein) w kierunku Hanušovice (Hannsdorf). Pod wieczór byliśmy w Potůčník (Lauterbach), wiosce położonej przed Hanušovice. Wieś położona jest pół godziny od głównej drogi, wysoko w górach. Aby się tam dostać, musieliśmy ciągnąć pod górę wozy, jeden po drugim, za pomocą zaprzęgu koni. Zapewniono nam tam nocleg, ale tylko na jedną noc, ponieważ spodziewano się znacznie większej liczby uchodźców. Spotkaliśmy tam rolnika Josefa Sommera, jako pierwszego z całego konwoju, z rodziną i dużą grupą osób towarzyszących, a także czterema końmi, źrebięciem i dwoma wozami. Była tam również rodzina Seifertów z wozem, koniem i krową. Połączyliśmy siły i mój kuzyn, krawiec Scheidler, przejął dowodzenie nad konwojem, który teraz składał się z 9 koni, 42 osób i 5 wozów. Dane te należało podawać przy rezerwacji kwater lub pobieraniu żywności.

    24 marca.
    O godzinie 7:00 rano wozy zostały zaprzęgnięte i konwój ruszył dalej. Towarzyszyłem mu do głównej drogi, a potem wróciłem do mojej rodzinnej wsi. Wcześniej jednak uzgodniliśmy, że konwój powinien się wszędzie meldować i wskazywać kierunek podróży, abym mógł ich łatwiej odnaleźć, gdy za nimi podążę.

    Miałem do przebycia długą drogę, ponad 50 kilometrów i kilka stromych gór. Była godzina 15:30, gdy znajdowałem się 5 kilometrów od mojej rodzinnej wsi, w Łączkach (Lentsch). Tam zatrzymał mnie patrol oficerski i zapytał, dokąd się udaję. Powiedziałem, że do Przełęku. Oficer odpowiedział: „Tam już nie możesz iść, bo Rosjanie od wczoraj tam strzelają.” Powiedziałem, że: „muszę tam jeszcze raz wrócić, jestem wójtem i mieszkam na samym początku wsi. Wjadę od Markowic (Markersdorf) przez las, nikt mnie nie zobaczy.” Oficer odpowiedział: „Ale robisz to na własne ryzyko”. Jego ostrzeżenie nie było nieuzasadnione, ponieważ mogło się to dla mnie skończyć bardzo źle. Miałem jednak nad sobą dobrego anioła stróża.

    Niemieckie czołgi wjechały na wzgórze nad Łączkami i prowadziły stamtąd groźny ostrzał z dział nad naszym rodzinnym Przełękiem.

    W lesie natknąłem się na trzech niemieckich żołnierzy. Jeden z nich powiedział, że ma jeszcze pistolet maszynowy i że jeśli chcę, to mogę sobie go wziąć. Odpowiedziałem, że nie potrzebuję i pojechałem dalej. Pomiędzy lasem a rzeką Białą Głuchołaską (Freiwaldauer Biela) leżały cztery porzucone rowery. Gdy przeprowadzałem rower przez kładkę na tej rzece, krążył nade mną samolot na wysokości około 1000 metrów. Nie mając pojęcia, co się święci, szedłem dalej. Pomiędzy rzeką a młynówką wsiadłem z powrotem na rower i nie przejechałem nawet 60 metrów, gdy dokładnie w tym samym miejscu, w którym przed chwilą byłem, uderzyły cztery pociski artyleryjskie. Był to celny strzał, choć o 20 metrów w prawo za daleko. Natychmiast rzuciłem się na płot i udawałem martwego, dopóki samolot nie odleciał. Zrozumiałem wtedy, że chodziło im o mnie. Bardzo się wtedy przestraszyłem i stałem się ostrożniejszy. Wsiadłem na rower i przejechałem 100 metrów uliczką szkolną do swojej wioski. U mojego sąsiada Paula Meiera leżał pod szopą martwy żołnierz. Na głównej, wiejskiej ulicy nic się nie działo. Brama w mojej zagrodzie była otwarta, a granat zrobił dużą dziurę w dachu stodoły. Wszystkie drzwi w domu były otwarte, a okna zaciemnione. Wszystko wskazywało na pośpieszną ucieczkę. W stajni stały dwa łóżka, w których spali z ostrożności żołnierze, ponieważ było to bezpieczniejsze miejsce niż na górze w izbie. W tym czasie w stajni stało cielę i jadło słomę. W oborze wszystkie zwierzęta były nadal uwiązane i ryczały z głodu i pragnienia. Chciałem odwiązać bydło, żeby mogło znaleźć dla siebie pożywienie i wodę, ale pomyślałem, że jeśli wróg zauważy mój ruch, narażę wieś na jeszcze większe niebezpieczeństwo. Z ciężkim sercem, ale postanowiłem tego jednak nie robić.
    Chciałem znaleźć coś do jedzenia, ale nic nie znalazłem. Przeszukałem worek, poszedłem do swojego biura, które wciąż było zamknięte i zebrałem tyle rzeczy, ile byłem w stanie unieść. Wsadziłem wszystko do worka i przywiązałem go do roweru. Potem po raz ostatni pożegnałem się z domem i odjechałem.

    Bez przeszkód dotarłem do lasu. Przy leśniczówce położonej za lasem stał samotnie cieśla Franz Mai (z domu nr 48), człowiek z poważną wadą serca. Spytałem go: „Franz, co ty tu robisz sam?”. Odpowiedział: „Och, Henry, muszę umrzeć. Moja żona wyjechała z panią Hanke oraz dziećmi. Ja też chciałem, ale nie mogę. Wrócić do domu też nie jestem w stanie”. Powiedziałem mu: „Idź do leśniczówki, połóż się i jak poczujesz się lepiej, wtedy wróć do domu.” Po tym, jak sytuacja w całej okolicy się uspokoiła, Franz zmarł w swoim domu. Po kolejnych 500 metrach spotkałem mistrza hydraulika/blacharza Griegera z Polskiego Świętowa (Alt-Wette), który wtaczał się na rowerze pod górę w Markowicach. Powiedział do mnie: „Dobrze, że jedziesz, przynajmniej nie muszę jechać sam. Jadę po rodzinę, pojechali do Burgrabic (Borkendorf) do mojej szwagierki, czekają tam na mnie. Tak naprawdę to chciałem zostać w domu, w ogóle nie chciałem wyjeżdżać. Ubiliśmy świnię i soliliśmy mięso w piwnicy. Wczoraj i dziś Rosjanie ostrzeliwali wioskę już 70 razy, więc większość dnia spędzałem pod wiaduktami kolejowymi, bo tam jest bezpiecznie. W tym czasie niemieccy żołnierze ukradli całe moje mięso. Teraz nie mam już nic do jedzenia. Co ja tu jeszcze robię?” - zaczął mocno pomstować. Kiedy się uspokoił, powiedział do mnie: „Możesz zostać u nas na noc w Burgrabicach i jutro kontynuować podróż.” Zgodziłem się. Rodzina Griegerów przyjęła mnie serdecznie. Dali mi także kolację. Potem chwilę porozmawialiśmy i udaliśmy się na spoczynek. W oddali słychać było grzmot dział, a we wsi nieustannie ktoś przychodził i odchodził.

    25 marca.
    O 4:00 nad ranem wszystko było już gotowe. Włożyłem torbę na rower i bez śniadania pojechałem przez góry w kierunku Kraju Sudetów. Przed godziną 9:00 byłem w Horní Lipová (Oberlindewiese). Poszedłem tam do piekarni i kupiłem chleb oraz kawę, ponieważ byłem bardzo głodny. Potem poszedłem do kościoła. Dzwony biły na nabożeństwo, gdyż była to niedziela i Dzień Maryjny. Po nabożeństwie spotkałem mojego szwagra Josefa Christa. Rozmawialiśmy przez chwilę i opowiedziałem mu o wiadomościach z domu i o tym, gdzie znajdę moją rodzinę. Powiedział, że chętnie pojechałby dalej, ale jego siostra jest chora i nie mogłaby znieść długiej podróży.
    Następnie kontynuowałem swoją wyprawę przez góry do Hanušovice. Około południa przejechałem przez Hanušovice w kierunku Zábřeh (Hohenstadt). Po pokonaniu około 20 kilometrów zacząłem dopytywać u władz każdej miejscowości, przez którą przejeżdżałem, o kolumnę uchodźców i rodzinę Scheidler. W gminie Ruda nad Moravou (Eisenberg) dowiedziałem się, że moja rodzina była tam zarejestrowana wczoraj i że wyjechała dziś rano. Nie pozwolono im więc odpocząć nawet w niedzielę.
    Drogi były ładne i suche, a do Zábřeh (Hohenstadt) dotarłem około godziny 16:00 przy wspaniałej pogodzie. Znalazłem tam moją rodzinę pośród wielu pojazdów uchodźców stojących na otwartej przestrzeni. Po wieczornym posiłku i długiej rozmowie poszliśmy odpocząć do stodoły. Leżeliśmy po jednej stronie, a konie stały po drugiej. Kiedy jest się zmęczonym, śpi się gdziekolwiek. Moja córka Luzia spała razem z naszym psem, wiernym stróżem, na wozie.

    26 marca.
    Po śniadaniu i zaopiekowaniu się końmi musiałem najpierw podkuć mojego dwuletniego konia, ponieważ już kulał. Następnie wszyscy razem wyruszyliśmy i jechaliśmy aż do Moravská Třebová (Moravia-Trübau), oczywiście z przerwami, ponieważ konie po drodze musiały być karmione i pojone. Podczas takiego postoju my również zaspokajaliśmy głód, głównie przy rowie drogowym, jak Cyganie.

    W końcu udało nam się zatrzymać konie i wozy u pewnego rolnika, a my zostaliśmy zakwaterowani naprzeciwko niego, u piekarza. Musieliśmy tam zostać przez trzy dni, ponieważ jeden koń kulał. W tym czasie przechodził koło nas duży konwój wysiedleńców z naszej sąsiedniej wsi – Polskiego Świętowa.

    29 marca (Wielki Czwartek).
    Tego dnia dotarliśmy aż do Křenov (Crönau), pięknej miejscowości. Mieliśmy tam dobre zakwaterowanie, to samo, w którym dzień wcześniej mieszkał rolnik Josef Nonnast z Białej Nyskiej. Křenov miało duże gospodarstwa rolne z zamożnymi rolnikami.

    [...]

Rodzina Scheidlerów z Przełęku, po kolejnych 70 dniach tułaczki, 6 czerwca 1945 r. dotarła nad Dunaj, do miejscowości Deggendorf, 60 km na wschód od Ratyzbony (Regensburg) w Bawarii. Trzy dni później, 9 czerwca 1945 r. byli w Ratyzbonie. Poszukując tam zakwaterowania oraz pracy ostatecznie zostali ulokowani w majątku Pürkelgut, w dwóch pokojach tamtejszej gospody. Prawie w ogóle nie było tam wtedy ludzi, a cała posiadłość liczyła 466 hektarów. Rodzina Scheidlerów pozostała tam przynajmniej do 1946 r. Generalnie, uchodźcy, którzy po II wojnie światowej trafili do tego majątku, mieszkali tam do połowy lat 70. XX w.

Na koniec chciałbym przytoczyć słowa samego Heinricha Scheidlera, które są aktualne do dziś i zapewne na zawsze takie pozostaną:

„Kiedy czasami pisałem o dobrym zakwaterowaniu, nie miałem na myśli umeblowanego pokoju ze wszystkimi udogodnieniami i łazienką. Byliśmy szczęśliwi, jeśli tylko mogliśmy spać na sianie i słomie, mając dach nad głową. Dobrym zakwaterowaniem nazywałem każde miejsce, w którym ludzie witali nas z przyjaznym nastawieniem i starali się ulżyć naszemu losowi, choćby tylko moralnie.”

Poniżej wstawiam parę zdjęć oryginalnie załączonych do dziennika Heinricha Scheidlera, ze strony lernde.com

(zdj.1) Heinrich Scheidler ze swoją żoną Bertą.jpg
Plik ściągnięto 4 raz(y) 1,14 MB

(zdj.2) Dom Heinricha Scheidlera w Przełęku (dzis. nr 39).jpg
Plik ściągnięto 5 raz(y) 403,56 KB

(zdj.3) Heinrich Scheidler w Przełęku w 1934 roku.jpg
Plik ściągnięto 4 raz(y) 534,8 KB

(zdj.4) Córki Heinricha Scheidlera - Luzi (z lewej) oraz Gertrud.jpg
Plik ściągnięto 4 raz(y) 263,19 KB

(zdj.5) Córka Heinricha Scheidlera - Luzia, przed domem rodzinnym w Przełęku.jpg
Plik ściągnięto 3 raz(y) 520,41 KB

_________________
Zapraszam do: Muzeum Powiatowe w Nysie // Neisser Kultur- und Heimatbund e.V.
 
     
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

phpBB by przemo  
Strona wygenerowana w 0,172 sekundy. Zapytań do SQL: 7